biblioteka i amarone…

udało mi się ogarnąć balkon po zimie (hurra!) i pokój, w którym od paru dni walczyłam z biblioteką. niesamowite uczucie, kiedy się człowiek wreszcie decyduje na wyrzucenie 1/3 swoich książek z całkiem innego etapu życia, które do niego już nie przynależy. uczucie, związane z uwolnieniem się od nigdy nie dokończonego doktoratu, który – spakowany w odpowiednie teczki i rządki tematycznie i elegancko posegregowanych książek – gryzł sumienie swoim „tak niewiele brakuje”.

zapewne kwestia symboli i podświadomości.

siedem lat po ostatniej przeprowadzce, kiedy zamiast wyrzucić część zbioru na podwórze, podpalić wysoki ogień i zatańczyć taniec wolności, zabrałam ze sobą i te książki i te teczki i specjalnie dla mnie zaprojektowany dwuczęściowy regał, który tak świetnie pasował do poprzedniego mieszkania, a stał się zbyt wielkim, zbyt przytłaczającym i narzucającym swój charakter gratem w moim nowym lecz mniejszym pokoju bibliotecznym – stało się.

nie, nie, niczego nie spaliłam – podzieliłam tylko dorobek ludzkości na dwie biblioteki publiczne i kilku znajomych i rozmontowałam połowę regału (nie pytajcie jak upchnęłam książki na ocalałej połowie, bo było to wszerz i wzdłuż), zaś wyparte do podświadomości (czyli na najniższą półkę) teczki z rozczłonkowanym doktoratem, zastąpione zostały całkiem nowymi, zupełnie zbędnymi i nieposegregowanymi papierami, które od teraz swobodnie mogą zaśmiecić mi sumienie sprawami „na potem”…

kiedy więc trzeciego dnia oczom moim ukazał się utęskniony widok rozległej przestrzeni odnowionego pokoju, opróżnionego z poczucia winy i otwartego na całkiem nowe perspektywy, postanowiłam odpowiednio uczcić ten wysiłek – przygotowałam butelkę amarone roncolato, którą na specjalną okazję dostałam od leszka lejkowskiego.

amar

wyjęłam też toskańską oliwę, którą przywiozłam z verony z tegorocznego vinitaly, a która pachnie jak świeżo koszona łąka i smakuje jak ósmy cud świata i ponoć wkrótce pojawi się w ofercie sklep z winem VINTAGE. wyjęłam nawet przyschnięty chlebek glutenowy, którego nie wolno mi jeść, a co. musicie mi wybaczyć też tę pietruszkę do oliwy, ale w moim stylu odżywiania dzień bez pęczka naci jest dniem straconym. ba, wyjęłam nawet „różę” smarzowskiego, by – korzystając z chwilowego, mam nadzieję, braku słonka prosto w oczy, obejrzeć swój pierwszy w tym roku film na zewnątrz.

róża oczywiście słabą przynosi pociechę i w nastrój przedni nie wprawia, jest jednak bardzo interesującym filmem, który wciągnął mnie swoją wstrzemięźliwą brutalnością, przekazaną bardziej emocjami i wydźwiękiem niż bezpośrednimi scenami.
usadowiłam się wygodnie na świeżo odgruzowanym balkonie, otworzyłam amarone z osobistej selekcji basi lejkowskiej z BARRIQUE, włączyłam film i przez kolejne dwie godziny powolnego sączenia kieliszka usiłowałam rozwiązać niezłą zagwozdkę kryminalną, bynajmniej nie związaną z „różą”, w której wszystkie odpowiedzi, choć subtelne, nasuwają się same.

każde siąpnięcie wprawiało mnie w kolejne, rosnące stopnie osłupienia, podczas których usiłowałam sobie przypomnieć, co to za smak, ewidentnie znany z dzieciństwa, tak nieuchwytnie kołacze mi się po głowie…
tytoń. ale nie tabaka dziadka. dobrze, ale tak aromatyczny tytoń znam z późniejszych okresów życia, a tutaj chodzi o coś z dzieciństwa.

dziadek tak, ale nie bezpośrednio.

wciągam w siebie wyraziste, dojrzałe w środku lata owoce, sycę się nimi. w pierwszej kolejności staje mi przed oczami nasza dzika czereśnia, rosnąca na pierwszej „grapie” za oknem. grapami nazywa się w gorcach lekkie wzgórza, które na szczycie pochylają się w lekkie łąki i pola orne. na miedzy pomiędzy naszą grapą a polem sąsiada, który co roku miał nowego źrebaka, pomiędzy olszyną i tak zwanymi koziedrzystami, rodzajem dzikich pierwiosnków, rosła Ona – nasza główna dostarczycielka słodyczy w czasach komuny – Dzika Czereśnia, potężne, dominujące drzewo-przywódca, w której górnych gałęziach przy ogromnym wysiłku można było upolować słodycz tak dojrzałego owocu, że nie chciało się go przełykać, tylko międlić i międlić w ustach, aż zostawały tylko pestki, całkowicie już białe i pozbawione smaku…

ale to nie ten głęboki, kojący, owocowy posmak wywołuje u mnie ochotę przetrzymywania wina w ustach, aż nazbiera mi się tyle śliny, bym była zmuszona przełknąć…

szukam w pamięci, jak w pożółkłych książkach – nasz pierwszy drewniany dom, w którym spędziłam 14 czy 15 lat.

nic, co w ogrodzie, nic co w polu.

coś w ścianach.

dziadek, ale to nie zapach dziadka. coś tak dobrze znanego, ciepłego, ale do cholery co?

nie drewno, nie słomiane szycie między sfalami (to te drewniane bale, z których budowało się domy). nie zapach tartaku dziadka, który jednoznacznie kojarzy mi się z domem.

coś podobnego do trocin.

zbutwiałe trociny?

lekko wilgotne? nie, nie to.

też nie zapach spod tartaku, gdzie całymi danimi leżeliśmy pod turbiną wodną, podglądając życie raków…
boże, dwie godziny, i nagle JEST!

to zapach starych, wysuszonych trocin, ocieplających strych drewnianego domu!

w dodatku zapach absolutnie zamknięty w smaku… w nosie w życiu bym go nie zidentyfikowała. jakim cudem w moim mózgu zapach starego strychu połączył się ze smakiem amarone od roncolato? czyżbym zjadła trochę takich trocin podczas nieskończonych utarczek z rodzeństwem i kuzynami któregoś letniego dnia, kiedy wdrapując się po sfalach, wciskaliśmy się we właz na strych, by buszować pod rozpalonym blaszanym dachem? zawsze zrywaliśmy cięgi za trociny w domu i w ubraniach – i te spod strychu i te z tartaku i te spod turbiny…

fantastycznie bogate wino, tylko film do niego wybierzcie inny. najlepiej pięknie nostalgiczny, bo kto wie, jakie smaki i zapachy obudzi w każdym innym, kto akurat nie doświadczył przesuszonych rozgrzanych trocin spod blaszanego dachu na drewnianym domu…

tekst i zdjęcie: Renata Rusnak