Edukacja u podstaw – wizyta u Mielżyńskiego na Burakowskiej

Są tylko dwa powody dla których bywam w Warszawie. Pierwszy to zwykła biurokracja wizy, paszporty etc., drugi to wino. I tak przy okazji załatwiania jakieś nudnej papierkowej sprawy wpadłam do Mielżyńskiego. Na Burkowej pojawiłam się po raz pierwszy jako, że w czasach kiedy Mielżyński był wschodzącą gwiazdą ja przebywałam po drugiej stronie wielkiej wody. Wróciłam, jak niektórzy mawiają kolejna, która posłuchała Tuska i wróciła. Styl  wystroju wnętrza tzw. warszawski czy też znany w świecie jako berliński rzeczywiście w Warszawie dobrze się przyjął. Ale chodzi przede wszystkim o wina. Wybór jest świetny, choć szkoda, że ten Deutz wraz z Krugiem tak smutno leżą obok siebie na podłodze. No ale chodzi przecież o prostotę przekazu i zbliżenie wina do konsumenta tak by mógł poczuć i dotknąć bliskość magii wina.

Usiedliśmy przy stoliku. Podchodzi kelnerka, bez uśmiechu, ale przecież nie każdy musi mieć udany dzień, podaje nam laminowane menu przekąsek. Po jakimś czasie staramy się zwrócić uwagę kelnerki, przechodzi jedna i nic, przechodzi druga i nic. Trzymamy palce w górze jak w pierwszej klasie podstawówki. Kelnerka rzuca przechodząc obok, że za chwilę przyjdzie po czym sprząta pusty stolik po poprzednich gościach. Nie ma tłumów, jest wczesne popołudnie, stolików zaledwie kilka, grzecznie czekamy dalej na swoją kolej. Gdy kelnerka się pojawia prosimy o wino, które będzie pasowało do karczochów. Choć propozycje, żadne nie padły Pani kelnerka obiecała wrócić z dwoma winami. Podekscytowani czekamy. Po jakimś czasie pojawia się inna kelnerka z jedną butelką Gewürztraminera. Pięknie aromatyczny nos, dzika róża i jaśmin i klasycznie jak dla tego szczepu niska  kwasowość. Zapytana o wino Pani kelnerka odpowiada, że jest francuskie i nowe w ich ofercie. Przyjęłam to jako znak, że nic już z Pani nie wyduszę na temat tego wina. Poprosiłam o inne wino znowu z uwzględnieniem karczochów, które chyba jednak potrzebują wysokiej kwasowości i deski serów, które zamówiłam.

Druga propozycja jest świetna Hoffstater de Vite. Pięknie zbalansowana kwasowość, nuty lemonki oraz zielonych jabłek granny smith, mineralne i orzeźwiające. Ponieważ jestem dociekliwym klientem zapytałam o szczepy, których kelnerka zaczęła szukać na kontr etykiecie. O zgrozo nie było nic. Poprosiła tym razem o wsparcie i tu udało mi się dowiedzieć, że szczepy to Müller Thurgau, Riesling, Pinot Bianco i coś jeszcze. Tym czymś jeszcze jak sobie później doczytałam okazał się mój główny podejrzany Sauvignon Blanc. Międzyczasie podano oliwę z oliwek i pieczywo. Oliwa zachęca aromatem świeżo skoszonej trawy ale pieczywo a w zasadzie sucharek z pieczywa twardy jak skała do maczania już nie zachęca. Za to muzyka jest świetna, atmosfera również a na wyciągnięcie ręki leży mój ukochany Châteu Palmer. Młodziutki bo 2003, pamiętne upalne lato, pewnie nie dotrzyma trzydziestki. Jak dziś pamiętam smak Château Palmer 1966, którego degustowałam kilka lat temu w Bordeaux na kolacji u negocjanta Machler Besse. Był to dzień, który zapadł w mojej pamięci jako najwspanialszy jak do tej pory w moim winnym życiu. Tuż obok siebie stały butelki Château Haut Brion 1964, niestety już u schyłku życia, Château Latour 1995 ciut młody i arogancki, dobrze zbudowany ale jeszcze przed szczytem swoich możliwości i 1995 Château Ducru Beaucaillou ciekawe ale zginęło w dostojnym tłumie. 1966 Châteu Palmer było po prostu wspaniałe, dorównujące swą jakością legendarnej piątce, nuty owocowe nadal intensywne choć już nie na pierwszym planie. Właśnie w tym dniu zrozumiałam  istotę wspaniałości wina i co znaczy jego zdegustowanie w tym perfekcyjnym momencie, kiedy tworzy ono idealnie zharmonizowaną  poezję smaków i aromatów. Na koniec tego genialnego wieczoru podano Château d’Yquem 2001, rocznik ponoć bliski idealnemu.

Miło jest wspominać ale właśnie na stole pojawiły się sery i karczochy. Serów jest pięć ale nie wiemy jakie. Gramy w zgaduj zgadula. Karczochy genialnie komponują się z wysoką kwasowością wina, nuty lemonki wysuwają się na pierwszy plan. Poprosiłam kelnerkę żeby dowiedziała się jakie podano nam sery. Wróciła z kartką mocno sfrustrowana ale nie była w stanie powiedzieć, który jest który. Doszliśmy do tego, że trzy z nich były kozie na różnych etapach starzenia.  Świetnie się składa bo Sauvignon Blanc (tutaj w kupażu) i kozi ser to para idealna. Najmłodszy ser wspaniale skomponował się z winem. Słony i kwaśny połączyły się idealnie by stworzyć symfonię nut cytrusowych połączonych z kremową strukturą sera.

Ogólnie niezwykle udane popołudnie, atmosfera miejsca genialna, wino świetne, dobór serów również. Uciekło im tylko to coś. Ten szczegół w dotarciu do klienta. Wygląda na to, że zapomniano w tym wszystkim o pracy u podstaw czyli edukacji pracowników a co za tym idzie klienta. Pudełko z piękną wstążeczką szkoda tylko, że zapomnieliśmy o tym jak je z gracją dostarczyć.

Autorka tekstu: Monika Bielka-Vescovi