La Grande Bouffe (Wielkie żarcie)

Le-Sergent-Recruteur-Antonin-Bonnet-Jaime-Hayon-Saint-Louis-Paris-yatzer-8

Wszyscy widzieliśmy ten film: czterech mężczyzn zamyka się w podparyskiej willi z prostytutkami i miejscową nauczycielką, aby obeżreć się na śmierć. Wstyd się przyznać, ale nigdy nie było dla mnie ważne, że te wszystkie kaczki, kuropatwy, sarny, tymianki, rozmaryny, torty, lody, szampany, koniaki, przepiórki, wielkie burgundy (i seks, naturalnie), stanowią jedynie ponętne passe-partout dla tego, co tak naprawdę się dzieje na ekranie – czyli dla powolnej, samobójczej śmierci głównych bohaterów. Nic nie poradzę, że i tak widzę tylko to całe kulinarne bogactwo: te wina, te mlecze, te królewskie dorady, a nawet glazurowany na bursztynowo świński ryj (ach, jakie delicje…). No i wstyd mi, bo film przecież arcy poważny, a mnie tylko za każdym razem męczy ta wieprzowina…

Ale doczekałam się i  w  k o ń c u  poczułam, co to znaczy, stanąć twarzą w twarz z haute cuisine w wymiarze tak wyrafinowanym i formie tak obfitej, że ani Piccoli, ani Mastroianni nie mieliby wątpliwości, że to ,,wielkie żarcie” najlepszego sortu. A było to ostatniej jesieni, w paryskiej ,,czwórce”, na Île St Louis, w nagrodzonej gwiazdką Michelina restauracji Le Sergent Recruteur. Ucztowanie zaczęło się niemal od progu, kiedy powolnym, turystycznym krokiem wślizgnęliśmy się z mężem do królestwa szefa Antonin’a Bonnet’a, w dzień naszej dziesiątej rocznicy ślubu. Powitał nas wytworny, pachnący drzewem sandałowym z delikatnym akcentem goździków paryski ambiance (zapach firmowy restauracji, jak nas później poinformowano) i aperitif, oczywiście. W tle drobni Japończycy, nie tak drobna para Polaków (ha ha ha), głośno i radośnie bawiący się Austriaccy staruszkowie, dwóch niepoprawnie bratających się z sommelierem Amerykanów (cliché, wiem, ale jak widać wciąż aktualne), kilku yuppies i Paryżanie, Paryżanie, Paryżanie, przeróżnej maści i wieku.

Le-Sergent-Recruteur-exteriorZaczęliśmy – a jakże! – od szampana. I tak się złożyło, że akurat na apero podawano ubóstwianego przeze mnie nierocznikowego brut réserve marki Billecart-Salmon – duma i chluba braci François i Antoine Roland-Billecart, któremu mimo narzekań ,,znawców” i ,,szacownych degustatorów” (mówiących o spadku jego formy pod auspicjami braci) klienci od lat pozostają wierni, a magiczna receptura trunku, to klasyczne: 45% Pinot Meunier, 27% Chardonnay i 28% Pinot Noir.

Następnie poinformowano nas, że w kwestii jedzenia opcje są dwie: sześć lub dziesięć dań. Oczywiście nie istnieje tu żadne spisane menu, ponieważ szef takich ,,kart” nie rozumie i nie praktykuje. Przypatrując się jednak dogorywającej parze Japończyków, postanowiliśmy zaryzykować ,,jedynie” sześciodaniową kolację. Całość menu pozostała tajemnicą do ostatniego kęsa (no, może prócz głównego mięsnego dania, czyli gołębiej piersi, które zdradziła sama kelnerka, z przerażeniem, ale dyskretnie, pytając, czy aby na pewno rozumiemy, że podadzą nam gołębia). I może byłoby to niezwykle ekscytujące, gdyby nie fakt, że do tak wyczekiwanej i skomplikowanej kolacji chciałam wypić  i d e a l n i e (co chyba nie dziwi) zharmonizowaną z potrawami butelczynę! Ponadto, w przeciwieństwie do nieistniejącego menu, karta win była opasłą księga mądrości, której nie sposób było nie czytać z wypiekami na policzkach, obficie się przy tym pocąc z podniecenia. Jednak po chwili siedziałam już odprężona. Niemal natychmiast – w winnej panice – wróciły do mnie słowa cudownej  Mireille Guiliano (wieloletniej CEO domu szampana Veuve Clicquot, od lat piszącej o magicznej mocy kuchni francuskiej), która zwykła mawiać, że jeśli nie wiesz jakie wino pasowałoby do większości potraw w menu, a chcesz otworzyć tylko jedną butelkę, stawiaj na szampana rosé! Oczywiście, uradowana że podają Billecart’a, zaraz spytałam o słynne cuvée Eilsabeth Salmon rosé, ale z różowych win dysponowali ,,jedynie” tym podstawowym – nierocznikowym – które i tak okazało się mieć swoją cenę.

Na danie główne rybne podano solę (niemal sauté), a na mięsne, o czym już wspominałam, aksamitną gołębią pierś. Zachwycił nas krem z migdałów i trzy, kolejno podawane, desery – od owocowego, przez orzechowy (doskonała beza z nugatem z orzechów laskowych), aż do czekoladowego talerza ,,czegoś” nie do opisania. Przez mgłę widzę (i nie tylko z powodu lekkiego zamroczenia szampanem) jak, raz za razem, przed kolejnymi repas pojawiają się przede mną malutkie, wypełnione warstwami kremów, wąskie szklaneczki zwane les verrines. Les verrines mają kilka wersji: podawane są i na słodko, i na słono, w formie przerywnika (jak łyk ,,oddechu” przed kolejnym daniem), lub przystawki do deseru czy pierwszego dania. Od dawna ciszą się światową sławą, ale ich domem pozostaje, oczywiście, Paryż. W sumie dań było około dziesięciu. Na szczęście musujące rosé swobodnie komponowało się z większością dań – od ryby, po znienawidzoną przeze mnie, wszędobylską, krakowską ptaszynę, a nawet kremowo-truskawkowe millefeuille… Jedynie czekolada zdołała pozbawić wykwintne bąbelki jakichkolwiek walorów smakowych. Na szczęście, w samą porę, na stoliku pojawił się wierny towarzysz czekolady – czarna jak smoła café.Le-Sergent-Recruteur-sorbet-beetroot

Cały wieczór przypominał trochę bajkę dla dorosłych. Co i rusz, jeden z kelnerów – wiecznie upominany przez znerwicowanego maître d’hôtel – nadpobudliwy dzieciak, mrugał do mnie porozumiewawczo, jakby to on ślęczał nad kolejnymi daniami w kuchni, a nieodłączny atrybut w postaci koszyka pełnego pieczywa służył mu jedynie za zgrabną wymówkę, aby podglądać reakcje gości na swoje kulinarne arcydzieła. W rzeczywistości jedynym zadaniem młodego kelnera było upewnianie się, że każdy z gości ma na talerzyku kromkę domowego chleba, której – przez soczyście karmelowy smak skórki – trudno się było oprzeć, a że wciąż magicznie pojawiała się nowa… I nieśmiałe, perłowe masło kokosowe, które do niego podano, topiące się już na nożu… (Nie od dziś wiadomo, że Francuzi mają obsesję na punkcie chleba, ale to cudo przerosło każdy babciny wypiek, jakiego do tej pory kosztowałam!). I tak już do końca, wciąż w tle, z zawadiackim, ale jeszcze dziecinnym uśmieszkiem, chłopak z Czadu (jak sam dumnie wyjawił, próbując zmieścić historię swojego życia w trzyminutowy wypad mojego męża na papierosa) niezłomnie zabawiał porzucane regularnie przez partnerów-palaczy kobiety, dowcipkował i błyskał śnieżnobiałymi zębami, do znudzenia pytając: Plus de pain, Mademoiselle? Ale na koniec już go nie słuchałam – myślami byłam na obrazoburczym łożu śmierci: gdzie jest właśnie ten stolik, te brudne od niezmienianych sztućców koziołki (sic!), ten zapach, tłum i przede wszystkim – to wielkie żarcie.

Autorka tekstu: Beata Atka Brożek – pisarka i 556149_2460364286573_640052545_nsmakoszka.